poniedziałek, 25 lipca 2011

W sobotę jedziemy na wesele, więc siłą rzeczy musiałam sobie kupić "coś" do ubrania. To "coś" to zwykła czarna sukienka, żakiet i buty - musiałam kupić wszystko, bo w szafie nie miałam takich wizytowych rzeczy. No i z tej okazji chodziłam po sklepach i oglądałam, przymierzałam, oglądałam, przymierzałam... To się chyba szoping nazywa. Ale to nie dla mnie - ja jestem po czymś takim wykończona, męczą mnie te tłumy, to szukanie, przeciskanie się pomiędzy ciasno ustawionymi wieszakami. Do tego te sale i soldy, więc momentami miałam dziwne wrażenie, że jestem na jakimś polowaniu. A te kolejki do przymierzalni, kobiety brały tam po kilkanaście ubrań. Ech... to nie moja bajka. Ja ostatnio wręcz zrobiłam czystkę w szafie i pozbyłam się wielu ubrań - uzbierało się tego 3 duże worki. I dobrze - w szafach mam luźniej, dzięki temu od razu wiem co na siebie włożyć.
Współczuję wszystkim kobietom, które cyklicznie w każdy weekend uprawiają szoping.

Brak komentarzy: